Reportaż wydawnictwa Czarne pt. „Dom nad rzeką Loes” urzekł mnie. Urzekł
tym, że lekarz pisze w taki sposób, niesztampowo, tajemniczo, zwięźle, odważnie
o pomocy ONZ, na koniec trochę metaforycznie. Ciekawość, co będzie dalej
towarzyszyło mi od początku do końca.
To kolejny doskonały reportaż
wydawnictwa Czarne. Mateusz Janiszewski opisuje Timor wschodni i zachodni z
dwóch perspektyw: najpierw lata 2006/2007, potem powrót na archipelag Małych
Wysp Sundajskich i krótkie relacje z lat 2010/2011.
Od 1975 roku do 1999 na wyspach
trwały nieustanne walki polityczne i partyzanckie Timoru z Indonezją. Podczas
24-letniej walki o niepodległość i okupacji indonezyjskiej zostało
wymordowanych około 200 tysięcy Timorczyków.
Mateusz Janiszewski leci tam jako
lekarz, żeby być z Timorczykami i służyć im swoją wiedzą i doświadczeniem, by
skupić się z całych sił na tym, co się dzieje, bo ludzi często dzieli od
śmierci co najwyżej kilka minut. Szybko uczy się tego że „nie jest tam nikim
wyjątkowych, nic nie stoi między nim a śmiercią”. Musi działać szybko,
zdecydowanie i trafnie, a ma do tego zaledwie garść leków, strzępki wiedzy i
czasem mgliste pojęcie jak ich używać. Autor postrzega więc Timor przez dwa
słowa: „Moras saida”, czyli „co cię boli”.
„Nie po to tak długo podróżował, by nic nie rozumieć. Nie
po to przeleciał 11 tysięcy kilometrów, przewożony jak bagaż, przesyłany z
miejsca na miejsce, przesiadał się w miejscach podobnych jedno do drugiego i
spał w długich halach lotniskowych poczekalni.” Dzień po dniu wdraża się w sytuację tego miejsca, w ludzi tu
żyjących, powoli zaczyna to wszystko rozumieć i ogarniać. Sam jeden, nie stoi
za nim żadna organizacja, zostawiony sam sobie, bez pomocy innych. Może to i
lepiej, początkowe podejrzenia miejscowych na nic się zdadzą. On chce im po
prostu pomagać. Nie jest przecież z ONZ, które pod przykrywką pomocy, gwałci i
zabija.
Autor opisuje jak od początku
pobytu na wyspie spoczęła na nim ogromna odpowiedzialność. Na początek zawołano
go do ratowania konającego niemowlęcia, wymiotującego nieodpowiednio
przygotowaną kaszką Nestle. Nie bardzo wie, jak to dziecko trzymać, a co
dopiero mówić o leczeniu. Potem jest pierwsza próba leczenia kaca orzechem
betelu i plucia czerwoną śliną wywołuje u radosny śmiech mieszkańców. Upija się
wydestylowanym z wina palmowego arakiem, a potem wstaje z krystalicznie czystym
umysłem.
A następne doświadczenia związane
są ściśle z wojną ekonomiczną, niskoenergetycznymi narzędziami walki Rama
ambon, które Timorczycy robią za grosze z tego, co mają (włókna z
sizalowych worków na kawę, proce z gumek recepturek, ostrze, ludzkie odchody,
kwas akumulatorowy, zardzewiałe gwoździe). Ratuje chłopca, który dostał taką
bronią, ostrą strzałą, której każdy promień jest inny, wyciąga zardzewiały
gwóźdź z ramienia i sizalowe pióra spod pachy. Następnie dostaje człowieka z
roztrzaskaną głazem czaszką. W ten sposób stopniowo oswaja się ze swoją nową
pracą.
Poznaje Amerykanina Dana, który
rozbudował nędzny namiot do rozmiarów małego szpitala. Podzielił na miejsce dla
gruźlików, dla dzieci, kobiet rodzących. Przyjechał tu jak inni, na chwilę jako
wolontariusz i został na lata. Pracuje zwykle 6 dni w tygodniu, nie stawia
pytań ani warunków, leczy, jest. A ludzie mają w nim stałe oparcie, mają go za
co najmniej półboga. Był tu, jest i będzie, niezależnie od tego, jak potoczą
się losy Timoru, na którym miejscu listy OECD się znajdzie. Autor książki
natomiast wie, że jest jak inni wolontariusze, że jest tu na chwilę, że nie
naprawi tego świata, że kilka lat to maksymalny okres tego typu pracy.
W obrazowy sposób M. Janiszewski opisuje
czym jest ból, który nigdy nie opuści człowieka. Jest to ból bitego kolbą
karabinu Nicolau Lobaty, ból męża patrzącego na gwałconą przez żołnierzy żonę,
ból ojca dzieci zabitych i leżących w ogródku. Działania oenzetowskiej
nieekonomii (un-ekonomy) zaobserwowane na Timorze potwierdzają, czym
jest „pomoc” krajów cywilizowanych. Liczba domów publicznyh na Timorze wzrosła
z 4 do 60, do tego gwałty na miejscowych dzieciach, przemyt narkotyków,
korupcja, liczne śmiertelne potrącenia przez pijanych pracowników ONZ. Brr...
A ile może zarobić
dziecko/młodzieniec na kamienowaniu czy podpalaniu? Wschód i zachód, oblegający
i oblegani, ONZ i UNPOL, bojówki. Kto komu płaci? Opłacane dzieci i młodzież
często są tego nieświadomi, ale jeśli dostaną 20 dolarów, to chętnie ukamienują
wyznaczoną osobę, jeśli dostaną 50 dolarów – podpalą dom, skopią kobietę
ciężarną. Bo dlaczego nie? Albo bieganie dzieci z meczetami z
okazji Bożego Narodzenia i okrzyki „Boa Natal!”. Czy mogą komukolwiek kojarzyć się
pozytywnie? Wyrażają przecież radość ze świąt.
Jaka jest świadomość Europy o
tym, co dzieje się w odległych zakątkach ziemi? W polskich gazetach o
konflikcie i 24-letniej walce o niepodległość Timoru ukazały się podobno dwie
informacje!! Po tym wszystkim, co można
zobaczyć, autor stwierdza, że już wie, skąd się bierze agresja, na czym polega
przemoc i gdzie się rodzi. Oto kilka prostych przykładów: mężowie biją żony,
żony biją dzieci, żołnierze biją przyszłych żołnierzy (za karę łamie się stopy
rozpołowionym bambusem, wyrywa jądra), zwierzęta bije się pałką. Dlatego wioski
są ogrodzone murami, zwyczaje są pełne agresji, a życie pełne pogardy. Nie nie,
to nie jest normalne, do tego nie można się przyzwyczaić, to co najwyżej
„naturalne”, dla tych, którzy tu (jeszcze) żyją. Podobnie nie może przyzwyczaić
się do tego, że nigdy nie uda mu się uleczyć na dobre tych ludzi, ciągle im
pomaga, ciągle zalecza, daje lekarstwa, zaleca, oni robią swoje, nie słuchają,
nie szanują siebie, to „niekończące się nieszczęścia”.
Lata 2010/2011 to nieco inny
obraz wyspy, nie ma już gangsterów, w celu ochrony wyspy przed terroryzmem nie
można się na nią dostać drogą wodną, tylko powietrzną. „War on Terror zatacza
coraz szersze kręgi.” Zostaje wprowadzony język portugalski dla całej wyspy,
język władców, kultury, gramatyki, język kolonizujących, a nie poddanych
kolonizacji. Język portugalski jako wykładowy, w szkołach, w sądownictwie.
Język tetun jest dla tych, co nie są w stanie przyswoić portugalskiego.
Kraj, mimo niedawno odzyskanej
niepodległości wciąż pozostaje zniewolony (z proindonezyjskimi politykami
walczy słaba opozycja, wojska ONZ nie są w stanie zapobiec ciągłym zamieszkom,
a europejskie organizacje humanitarne dbają głównie o własne interesy).
„I to jest koniec opowieści.
Koniec? Tylko tyle?” Bo to wszystko jest tam, daleko. To wszystko dzieje się
naprawdę, głód, upodlenie, gwałty, nieszczęsna polityka, narzucanie obcej
kultury, cwany postkolonializm i zachłanne światowe mocarstwa pod przykrywką
organizacji pomocowych. Na koniec autor stwierdza: Dom nad rzeką Loes ma
ściany, dach, swoje miejsce w przestrzeni i na mapie, ma swoją historię, można
go opisać od początku do końca. Choć do końca pozostanie niezrozumiały. Dom nad
rzeką i cały Timor wymykają się opisaniu. Odwaga człowieka, który tu przybywa
aby pomóc, daje mu w zamian poczucie zagubienia i bezradności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz